Kiedy jako dziecko, gdzieś w „głębokiej podstawówce” usłyszałem słynne „wiem, że nic nie wiem”, pomyślałem: „Co za głupek! Jak można niczego nie wiedzieć? Zawsze coś się wie!”. Wtedy jeszcze nie znałem pojęcia paradoksu. Zrozumienie przyszło z czasem, a owa sentencja Sokratesa na stałe zagościła w mojej świadomości dzięki licznym kontaktom z ekspertami IT (lub raczej – z „ekspertami”), podczas których oni sami musieli (pośrednio) wykazać się stopniem zrozumienia tego zdania.
Mam na myśli kandydatów do pracy w Sii, których mam przyjemność weryfikować „na twardo”, pod kątem wiedzy technicznej. W pierwszej kolejności kandydaci muszą dokonać samooceny, wypełniając różne „skills matrixy” czy inne „self assessmenty”. Z nich wynika tylko tyle, na ile kandydat „się czuje”. Być może czuje się on ekspertem i rzeczywiście jest prawdziwym ekspertem – guru, do którego ciągną pielgrzymki programistów łaknących ziarna Prawdy (ang. True). Jednak nie wyobrażam sobie, aby ktoś osiągnął takie oświecenie w przeciągu dwóch lub trzech lat praktyki. Tymczasem okazuje się, że tacy „trzyletni eksperci” wcale nie należą do rzadkości. Ale uwaga – zdarzają się wyjątki. Osobiście spotkałem się z jednym lub dwoma w ciągu ostatnich trzech lat…
Zastanawiałem się, co siedzi w człowieku, że posiadając tak krótkie doświadczenie, z czystym sumieniem mówi o sobie, że wie już wszystko w danej dziedzinie. Albo przynajmniej – że nic go już nie zaskoczy. A przecież od tych lat należy odliczyć wszystkie mityngi, pogaduszki przy kawie i inne „korpo-obowiązki”. (Być może w przypadku wspomnianych wyżej wyjątków należy doliczyć nieprzespane noce spędzone nad klawiaturą).
Zastanawiałem się nad tym do momentu, aż zobaczyłem pewien wykres – wtedy doznałem iluminacji.
Dotarło do mnie, że to po prostu pewien typowy etap w „cyklu życia eksperta”, więc nie powinno nikogo dziwić, że znajdują się ryzykanci, którzy się za ekspertów podają. Czym takim ryzykują? Otóż – utratą wiarygodności i reputacji. (Według mojego ulubionego pisarza sci-fi, Charlesa Strossa, w przyszłości reputacja będzie wartością wymienialną na realną walutę, podobnie jak dzisiaj akcje spółek). A przecież kandydatowi powinno zależeć na tym, aby być dobrze postrzeganym przez ewentualnego pracodawcę. Ryzykują również tym, że rekruter postanowi kandydata wyedukować i pchnąć go nieco bardziej w prawo na osi zrozumienia Sokratejskiej mądrości. Ja osobiście robię to metodą małych kroków: kandydat w trakcie rozmowy sam powinien dojść do odpowiednich wniosków, jeśli nie, to trudno. Ale pewien mój kolega mawia, że „najpierw zadaję pytanie o…” – tu pada „kosmiczne”, niezwykle akademickie i prawdziwie eksperckie pytanie, którego nie zdradzę – „I wtedy, kiedy poziom wdeptania w glebę mamy już ustalony, możemy zacząć normalne pytania” (pozdrowienia dla kolegi, jeśli to czyta).
Pamiętaj więc, drogi kandydacie, że lepiej, by o tobie powiedzieli: „sprawny programista z dobrym doświadczeniem, trochę zaniżona samoocena” niż „cóż, może i zna swój fach, ale to jego wygórowane „mniamanie” o sobie!…”. Bo oprócz twardych kompetencji brane są pod uwagę również przeróżne czynniki poboczne.
Można by mi teraz zarzucić, że rzucam kamieniami, a sam pewnie nie jestem bez winy. True! (pol: prawda). Ja również zaryzykowałem, jakieś 10 lat temu. Był to pierwszy i na szczęście ostatni raz – zostałem wtedy bardzo skutecznie wyedukowany przez całkiem sympatycznego rekrutera.
Kiedyś spotkałem się z takim zdaniem: „idę na imprezę i pytam dziewczyn czy nie mają ochotę seks. 4 Cię oleją, ale piąta…”. Przy obecnym rynku pracownika każdy próbuje ugrać jak najwięcej $ podczas rozmowy rekrutacyjnej. Oczywiście, żeby dostać $ trzeba się wykazać. Im więcej umiesz, tym więcej dostaniesz. Ponieważ okres w okolicach trzeciego roku jest też częstym skokiem postrzeganym jako skok na większą kasę, te dwie rzeczy zgrywają się w czasie. No i teraz potencjalny kandydat kalkuluje i ryzykuje. Chce zmienić robotę, ale raz a dobrze (kasa), a nie skakać za kilka miesięcy gdzieś indziej (bo zdobył w międzyczasie więcej wiedzy). Ponieważ firm jest na rynku kilka, a do tego każda ma aktywny oddział HR piszący na goldenlinie, że zaciekawił ich akurat właśnie Twój profil i bogate doświadczenie (oczywiście nieraz nawet nie sprawdzą płci i do kobiet piszą „pana profil”) to czemu by nie zaryzykować? 🙂 I tak właśnie Ty odfiltrujesz rzeszę ekspertów, ale prędzej czy później znajdzie się rekruter, który się ugnie i wiedząc nawet o oczywistych wadach zatrudni tegoż eksperta z nadzieję, że kiedyś nim zostanie 😛
„I wtedy, kiedy poziom wdeptania w glebę mamy już ustalony, możemy zacząć normalne pytania”
fajnie reklamujecie podejście sii do kandydatów 🙂
Nie reklamujemy – nigdzie nie napisałem, że chodzi o kolegę z Sii 🙂 Natomiast jeśli ktoś pisze w „papierach”, że jest ekspertem, powinien się spodziewać eksperckich pytań – to chyba oczywiste 🙂